Dziś o białym puchu kilka słów.
Po raz pierwszy w swym kocim
życiu Leo odważyła się usiąść bez strachu na moim parapecie. Jest wieczór, więc
panuje cisza przetykana odgłosami silników przejeżdżających samochodów oraz
szczekającego w oddali psa.
Leo
jest z nami od dokładnie 25 listopada 2011. Mimo tak krótkiego, a zarazem
długiego w jej kocim życiu czasu zdążyła wchłonąć w nasz dom i rodzinę.
Bardzo
dobrze pamiętam dzień, w którym ją znalazłam na samym środku ulicy, brudną i
wystraszoną. Myślałam, że ma połamane łapki, ale kiedy wzięłam ją ostrożnie na
ręce ona automatycznie się w nie wtuliła i zaczęła głośno mruczeć. Pomyślałam
wtedy, że skoro ją uratowałam od zabójczych kół samochodów nie mogę jej tak po
prostu zostawić. Zaniosłam ją, więc do babcinej stodoły i obiecałam sobie i jej,
że po nią wrócę za kilka godzin. Czekała. I to w tym samym miejscu, którym ją
zostawiłam. Pamiętam też, że do domu wracałam z sercem na ramieniu. Bałam się
tego jak rodzice zareagują na nowego lokatora. Moje obawy na szczęście były
bezpodstawne, bo Leo od pierwszego spojrzenia swymi zielonymi oczyma podbiła
serca wszystkich domowników. Mama nawet nazwała ją pieszczotliwie „kostropyrzem”
od futerka sterczącego na wszystkie strony.

Gdy tak
siedzi w otwartym oknie zastanawiam się, o czym myśli, na co patrzy swoimi
bystrymi oczami. Wydaje mi się taka majestatyczna, wyprostowana wygląda
całkowicie jak porcelanowa figurka. Po chwili jednak jakby wyrwana z zamyślenia
zeskakuje z parapetu wprost na moje kolana a jej biały puch jest wszędzie.
Jaki kociak <333
OdpowiedzUsuń